Jest ciepłe wrześniowe popołudnie. W domu na warszawskim Wawrze odwiedzamy Mateusza – jednego z naszych absolwentów. Razem z jego mamą, renomowanym onkologiem siadamy przy długim drewnianym stole stojącym w dawnym garażu, obecnie przerobionym na kuchnię z jadalnią.
Na tej rozmowie zależało nam z dwóch powodów. Z jednej strony lubimy śledzić losy naszych absolwentów i na tej podstawie wyciągamy wnioski w doradztwie edukacyjnym. Drugi powód jest znacznie bardziej osobisty. Dr.n.med. Aleksandra Szczęsna jest jedną z tych osób, które podziwiamy za dbałość i staranność w podejściu do kształcenia. Jest mamą pięciorga dzieci. Na tym skupia się nasza rozmowa przeplatana wspomnieniami zajęć i rozterek edukacyjnych.
– [Edyta Plich] Znamy się od kilku lat i muszę przyznać z podziwem, że niezwykle pieczołowicie podchodzi Pani do edukacji swoich dzieci. Z pomysłem, jak to ma być zrobione. Dlaczego?
– [Aleksandra Szczęsna] Miałam bardzo wspierających rodziców, którzy przywiązywali większą wagę do kupowania książek niż do kupowania jedzenia czy ubrań. Pomagali w realizowaniu moich pomysłów pod warunkiem, że były konstruktywne. Kiedy wymarzyłam sobie mikroskop, to nie mieliśmy pralki, ale mikroskop był. Byliśmy dość biedną rodziną inżynierów, stąd to, co dostałam od nich najcenniejszego w życiu, to było wykształcenie. Przykładali olbrzymią wagę do tego, żebyśmy się z siostrą uczyły. Rodzice, którzy mieli bardzo szerokie zainteresowania, byli „ludźmi Renesansu”, przekazali nam też ciekawość wszelkich przejawów ludzkiej aktywności. Siostra jest inżynierem, ja jestem lekarzem. Skończyłyśmy kolejne studia podyplomowe, specjalizacje, zajęcia z filozofii, geografii, architektury i historii sztuki.
W przypadku moich dzieci zależało mi, żeby na początku pokazać im różne opcje, żeby zobaczyły szerokie spektrum aktywności ludzkich. A następnie podjęły decyzję, co chciałyby w życiu robić. Im były starsze, tym te decyzje były szerzej dyskutowane. Dużo podróżowaliśmy po Europie i Azji. Zawsze starałam się pokazać im, oprócz zabytków, jak żyją inni ludzie, dzieci, jak wygląda edukacja w innych krajach. Staram się je zachęcić i wspierać organizacyjne i finansowo, bo najcenniejsze, co mogę im dać to mój czas i wykształcenie.
– Ale samo pokazanie świata rodzi później wiele dylematów i pytań, na które niełatwo znaleźć odpowiedź. Wraz z dorastaniem te pytania i wymagania edukacyjne również rosną…
– I to jak! Bardzo lubię dzieci uczyć właśnie poprzez pokazywanie im świata i do któregoś momentu sobie radziłam. Natomiast gdzieś w podstawówce zaistniał ten moment, w którym zabrakło mi metodyki nauczania. I fakt, że ktoś wtedy zapanował nad sytuacją, że ktoś podzielił te 10 miesięcy na pewne etapy, że podzielił program, że to było wszystko na spokojnie prowadzone – to była ulga. Poczułam, że mam pomoc.
Zajęcia w TIM-ie były w soboty od rana i niesamowite było to, że dzieci normalnie wstawały rano i szły na zajęcia. Nie było potrzeby wielokrotnego budzenia, nie było przymusu. Mówię o zajęciach, które przygotowywały do egzaminu na koniec podstawówki, ale moje dzieci uczestniczyły też w zajęciach przygotowujących do olimpiady z języka polskiego. Dodatkowo zorganizowały też grupę miłośników książek z p. Anną Piasecką. Muszę powiedzieć, że Pani Ania stanowi klasę sama w sobie. Spokojnie mogę o niej powiedzieć, jak o ideale nauczyciela. Dzieci z nauczycielką wybierały książkę i potem ją omawiały. To było naprawdę rozwijające.
Miałam wrażenie, że szkoła nie panuje nad sytuacją. Widziałam, że szkoła głównie zadaje a ja nie jestem w stanie pomóc dzieciom, bo to już był materiał, który przekraczał moją wiedzę czy pamięć.
– A jak to się robi, żeby dzieci były chętne do nauki?
– Może mam szczęście do dzieci… A może one dodatkowo mają szczęście do nauczycieli?
– Do dzieci na pewno! Z historii naszej znajomości kojarzę, że każde z nich obrało niezwykłą ścieżkę.
– Staramy się wykorzystać możliwości. Jestem matką pięciorga dzieci. Uważam, że jest to moja najważniejsza funkcja w życiu. Oprócz tego jestem lekarzem, onkologiem, żoną i babcią. Dwaj dorośli synowie są już lekarzami. Mam jeszcze trójkę siedemnastolatków. W tej chwili mieszkamy już tylko z jednym synem. Córka wyjechała do liceum na dwa lata do Anglii do szkoły IB. Chce studiować w Wielkiej Brytanii stosunki międzynarodowe z prawem międzynarodowym. Drugi syn też wyjechał do Anglii, do liceum, do klasy A-level. Chce studiować medycynę. Trzeci siedemnastolatek nie wyjechał z Polski, bo ma super dziewczynę. Razem uczą się do matury. Chcą studiować medycynę.
Z historii naszej znajomości – przygoda z TIM-em zaczęła się od poszukiwania kogoś, kto mi pomoże rozłożyć sensownie pracę i przygotowania dzieci do egzaminów. Nie wiem, czy Pani pamięta, ale to ja pisałam maile co tydzień z pytaniem, czy nabór już jest uruchomiony, bo jestem bardzo zainteresowana. Miałam wrażenie, że szkoła nie panuje nad sytuacją. Widziałam, że szkoła głównie zadaje a ja nie jestem w stanie pomóc dzieciom, bo to już był materiał, który przekraczał moją wiedzę czy pamięć. Dzieci w TIM-ie zapisałam na wszystkie kursy jakie mi przyszły do głowy. Potem okazało się, że nie wszystkie były potrzebne. I to było super, że zapisałam każdego na wszystko, a potem dostałam zwrotną informację, że dziecko nie powinno na coś chodzić, bo po prostu nie potrzebuje. Nauczyciele szybko zorientowali się i zaproponowali optymalne zmiany. Dla mnie to było uspokajające, że ktoś podchodzi indywidualnie, ocenia i wyciąga wnioski. Dzieci dobrze napisały egzaminy, dostały się do gimnazjów tam, gdzie chciały. A jeśli chodzi o dalsze losy, to Maciek i Ania zamiast trzeciej klasy gimnazjum pojechali na roczną wymianę i tam skończyli gimnazjum – Maciek w Tajpei, a Ania w Barcelonie. Po powrocie przyjęło ich Liceum im.Kopernika w Warszawie. Mateusz został w Polsce, dostał się potem do liceum nr 3 STO.
– Pamiętam, jak rozmawiałyśmy jakiś czas temu, jeszcze przed egzaminami – jaką szkołę wybrać. Zastanawiała się Pani, na ile to powinna być szkoła kameralna, rankingowa czy jakaś inna, czy to trzeba jakoś dopasowywać do dziecka itd.
– Tak, szkołę trzeba dopasować do dziecka. W przypadku Maćka i Ani złożyliśmy dokumenty do Kopernika, bo wiedzieliśmy, że przyjmuje młodzież po wymianie. Oboje lubią wysoko ustawioną poprzeczkę, sami ją przesuwają do góry. Są zadaniowi. Mateusz jest człowiekiem wielu talentów i chodziło o to, żeby oprócz nauki mógł rozwijać talent muzyczny, talent sportowy. Chodziło o szkołę, która wspiera, a nie tylko stawia poprzeczkę bardzo wysoko i trzeba do niej doskoczyć. Nie odnalazłby się „w wyścigu szczurów”. Jest bardzo zadowolony z wyboru szkoły.
Do rozmowy dołącza najmłodszy syn – Mateusz.
– No właśnie, Mateusz, jak to jest? Wielu uczniów pod koniec szkoły podstawowej czy w liceum nie wie, co ich interesuje i w którym kierunku kontynuować edukację. Jak Ty odkryłeś zainteresowanie biologią? Skąd się to wzięło? Czy to wynik długiego zastanawiania się i poszukiwania, czy to samo przyszło?
– Zauważyłem, że bardzo lubię biologię dopiero w trzeciej klasie gimnazjum. Miałem łatwość zapamiętywania rzeczy związanych z biologią, co nie zdarzało się w przypadku innych przedmiotów. Ciekawe jest to, że miałem nauczyciela, którego nie bardzo lubiłem, a i tak przedmiot mnie ciekawił.
– Czyli to nie jest tak, że nauczyciel jest niezbędny, ale na pewno pomocny.
– Tak, nie jest niezbędny.
– A masz jakieś historie nauczycieli, których sobie niezwykle cenisz?
– Taką osobą, która na poważnie rozbudziła moje zainteresowała biologią, była nauczycielka w TIM-ie, pani Renata. Potrafiła prowadzić lekcje w bardzo swobodny, kompetentny i dopracowany sposób. Tego, o czym opowiadała, po prostu miło się słuchało. A mówimy o biologii, która kojarzy się raczej z językiem naukowym. Po paru takich lekcjach stwierdziłem, że faktycznie to jest coś, co mi się podoba i co lubię.
Wcześniej, bardzo często chociaż rozumiałem, o czym jest lektura, to nie dopatrywałem się w niej głębszego znaczenia. Tego się faktycznie nauczyłem i wykorzystuję obecnie. Widzę też, że wiele osób w moim wieku nadal ma z tym problem i pewnie, gdyby pani Ania mi tego nie uświadomiła, to nadal miałbym z tym poważny problem. To była satysfakcja i przyjemność.
– Czy jeszcze jakieś zajęcia zapadły Ci w pamięci? Może takie, w których przekazana była nie tylko wiedza, tylko coś więcej?
– Na pewno zajęcia z języka polskiego z p. Anią Piasecką. Generalnie nie lubię tego przedmiotu, bo po prostu jestem z niego słaby. Nie mam talentu do pisania wypracowań. Nie do końca lubię też czytać lektury – jeśli coś mnie nie ciekawi, to nie potrafię takiej lektury dokończyć. Zajęcia z panią Anią to były tak naprawdę jedyne zajęcia z omawiania lektur, które sprawiały mi przyjemność. Polegały na tym, że czytaliśmy sobie jakiś fragment, a później przez całe zajęcia omawialiśmy. Poza tym, że było to przyjemne, to dało mi też umiejętność analizy tekstu i wnioskowania. Wcześniej, bardzo często chociaż rozumiałem, o czym jest lektura, to nie dopatrywałem się w niej głębszego znaczenia. Tego się faktycznie nauczyłem i wykorzystuję obecnie. Widzę też, że wiele osób w moim wieku nadal ma z tym problem i pewnie, gdyby pani Ania mi tego nie uświadomiła, to nadal miałbym z tym poważny problem. To była satysfakcja i przyjemność.
-Na koniec muszę o to zapytać, bo to ważne dla mnie, ale też dla innych rodziców. Co zadecydowało o wyborze zajęć w TIM?
– [AS] Szukając zajęć, które pomogłyby dzieciom przygotować się do egzaminu zaczęłam poszukiwanie od internetu, a następnie przepytałam znajomych w zakresie firm, które znalazłam. W ten sposób trafiłam na TIM.
– Czy z perspektywy czasu to był dobry wybór?
– [AS] To był na pewno dobry wybór, wystarczy spojrzeć na trójkę dzieci, która jest zadowolona z tego, co robi w szkole. Uważam, że to jest sukces. TIM dał im właśnie te umiejętności, o których mówił Mateusz. Chodzenie do szkoły bez tych umiejętności jest po prostu bardzo męczące.
Dziękujemy za rozmowę!
dr. n. med. Aleksandra Szczęsna jest ordynatorem oddziału Chorób Płuc z Pododdziałem Onkologicznym w Mazowieckim Centrum Leczenia Chorób Płuc i Gruźlicy w Otwocku, jest także członkiem Amerykańskiego Towarzystwa Onkologicznego.